Sienkiewiczowi cześć ! – o moich szkołach
Pierwsza szkoła, do której chodziłem jeszcze w czasie okupacji niemieckiej, należała do Sióstr zakonnych, przy ulicy Jasnogórskiej. Mało z tego okresu pamiętam. Tyle tylko, że zostałem kiedyś skarcony za wykonywanie dziwnych min. To także, ze na ulicy Dąbrowskiego, po drodze do tej szkoły szedł za nami oficer niemiecki. Przeszkadzałem mu, wiec popchnął mnie i upadłem na chodnik.
Następna była „Ćwiczeniówka”, której dyrektorem był Stanisław Dobrowolski. Szkoła znajdowała się przy ulicy Jasnogórskiej pod nr 8. Pamiętam, że w czasie dużej przerwy schodziliśmy do sali, w której odbywała się modlitwa i często przemawiał dyrektor. Miałem go poznać bliżej dzięki temu, że był przed wojną szefem mojego Wuja w Państwowym Wyższym Kursie Nauczycielskim w Warszawie, a potem mieszkał z żoną w Głoskowie pod Warszawą, w małym domku, należącym obecnie do mojej siostry Marty. Pamiętam też jednego z kolegów, niejakiego Perlińskiego i jego żartobliwe uwagi o dziewczynach schodzących po schodach. Korzystałem z korepetycji z matematyki u prof. Ciepielewskiego w I Alei (był ojcem Anny, później aktorki w Warszawie).
W kolejnej szkole pani Dłubakowa, nauczycielka, opóźnienie opłat oceniała za konsekwencje „węża w kieszeni”. Koło szkoły rosły wielkie morwy o bardzo smacznych owocach, które można było zjadać.
Natomiast za szkołę, w prawdziwym i głębokim sensie tego słowa, uważam liceum im. H. Sienkiewicza w Częstochowie, w którym spędziłem lata 1948-1952, okresie powstawania i utrwalania się w Polsce jedynego słusznego ustroju. Z koszmaru okupacji niemieckiej Polska wchodziła w nowy system totalitarny. Nowa sytuacja polityczna Europy, stały przedmiot rozmów mojego otoczenia, intrygowała nas, młodych, swoją tajemniczością. Miały nastać inne czasy.
Pierwszy kontakt ze Szkoła im. Henryka Sienkiewicza miałem przed rozpoczęciem roku szkolnego 1948-1949. Poszliśmy z moimi rodzicami spotkać dyrektora (w Szkole od roku 1916!) Saboka i profesora Seifrieda. Po rozmowie okazało się, że byłem dobrze oceniony z matematyki, choć jestem prawie pewny, że nie było na ten temat mowy. Zostałem uczniem.
Byliśmy w szkole z rodzicami… Szczególny to temat, dramatycznie banalny, unikany na ogół w pamiętnikach. Poruszam go, jako że nie żyje już moja Siostra Anna, która być może nie chciałaby do tego wracać. Problemy moich Rodziców wpłynęły w decydującej mierze na całe moje życie i ukształtowały mój charakter. Myślę o moich wnukach, Matthiasie i Anastazji, wiem jak decydującą role odgrywa w ludzkim życiu system wartości, które przyjąłem w dużej mierze pod Ich wpływem. Do teraz jeszcze sceny (prawie) codzienne z ich życia prześladują mnie w moich snach. Wiem, że w nich jest źródło moich kompleksów i moich niesprawności. W nich jest także źródło mojego myślenia o Polsce i o stosunkach ludzkich.
Banalne to było: przyrzekło sobie miłość i wierność dwoje ludzi, którzy nie zdołali wyrazić sobie ani jednego, ani drugiego. Takie sytuacje zdążają się bardzo wielu. W każdej konsekwencje odczuwają dzieci. Jedną z tych konsekwencji był mój wyjazd z Matką do Warszawy, miejsca, które obok Częstochowy liczy się w moim życiu szczególnie. Mieszkała tam, na Starym Mieście, siostra mojej matki Ciotka Hela z mężem Wujkiem Jankiem i z córka Martą. Tam była też moja Babcia, matka obu sióstr. To miejsce i ludzie, którzy tam żyli są we mnie w sposób organiczny, czuję się bez przesady ich dzieckiem.
Potem był Lublin, dokąd pojechaliśmy z powodu podziemnego zaangażowania mojego Wuja w Warszawie. Mieszkaliśmy przy ulicach Żmigród i Lubartowskiej, u Rodziny, w dość prymitywnym mieszkaniu, w którym wiele brakowało. Szefem mojej matki w restauracyjnej kuchni, gdzie musiała pracować był niejaki Bierzyca (pamiętam jeszcze małą karteczkę, na której napisałem mu moją złość), ktoś sprawnie podrzucał ziemniaki na patelni, Babcia jeździła ze mną na sankach w parku, ja uczyłem się jak mogłem z pomocą Babci, Mamusia spędziła jakiś czas w więzieniu na Zamku. Ojciec był wtedy w Częstochowie, zajęty czymś innym (wymienialiśmy z nim smutne listy – mam ich jeszcze pełną teczkę). Filotea, nasza „pomoc domowa” w Częstochowie, opowiadała Marcie różności ale banalne to, powszechne…
Były to czasy wojny i okupacji. Wiedziona trudnościami chwili i troską o moją przyszłość, Matka postanowiła wrócić do Częstochowy. Codzienność, materialnie lepsza, upływała pod znakiem nieporozumień Rodziców, które na krótko tylko przerwało urodzenie mojej Siostry, Anny.
Te trwały nadal. Dotyczyły odtąd nas oboje, mnie i moją siostrę Annę. Anna urodziła się w sierpniu 1945 roku, po powrocie do Częstochowy mojej Matki, które nie mogła dać sobie rady w Lublinie. Pamiętam chwilę, kiedy przyjechali dorożką z Lecznicy dr Biegańskiego. Chodziłem tam z Ciocią Helą, odwiedzając Mamusię, podziwiając po drodze zawsze aktualna datę na kwietnym kalendarzu wokół kościoła Św. Jakuba. Miałem dziesięć lat i jeszcze teraz pamiętam ich z balkonu.
W styczniu tego samego roku 1945 wyzwolili nas Rosjanie. Były to pierwsze lata „Polski Ludowej”. Wprowadzano pojęcie „klas społecznych” marksim-leninizm uznawano stopniowo za obowiązujące, na ulicach zamiast Niemców pokazali się „krasnoarmiejcy”, dziwiąc nas swoim dziwnym zachowaniem. „Wyzwoleni od Niemców” przez Armię Czerwoną, Polacy bardzo szybko dostrzegli, że dzieje się coś niespodziewanego, że niewłaściwe jest pochodzenie społeczne mojego ojca, lekarza ginekologa, że w naszej szkole powstaje Związek Młodzieży Polskiej i że bardzo dobrze jest się doń zapisać, a ogóle, że z niewiadomych jeszcze dla nas powodów są wśród nas lepsi i gorsi. Zaczął się „kult jednostki”. Największą z nich był Józef Stalin, którego mieliśmy naśladować, bardzo niedobrzy byli amerykańscy kapitaliści.
Po klęsce Powstania warszawskiego przyjechała do nas Ciotka Hela z Martą. Po nich Babcia i jej siostra, Aurelia Bogdaszewska. Nie wiedzieliśmy, co dzieje się z Wujkiem Jankiem. Wrócił z Niemiec z pracy przymusowej w Essen, z jednym z towarzyszy niedoli, Olgierdem Straszyńskim, niegdyś znanym w Warszawie dyrygentem, dyrektorem rozgłośni Błyskawica w Warszawie.
Mieszkaliśmy w Alei Najświętszej Marii Panny, wiodącej ku Jasnej Górze. W budynku na rogu ulicy Dąbrowskiego mieścił się niemiecki posterunek. 17 stycznia oddano kilka strzałów. Wujek Janek powiedział, że „to są walki uliczne”, na Placu Biegańskiego wokół spalonych czołgów leżały trupy rosyjskich żołnierzy, którzy usiłowali z nich uciec. Bardzo szybko uciekli z miasta wszyscy Niemcy i okazało się, że mamy wolność.
Zamieszkało u nas dwóch oficerów Czerwonej Armii (dentysta Itkin – i lekarz Maroczkin). „Prosili oni o kwaterę, a wyzwolicielom nie można było odmawiać. Byli to naprawdę mili ludzie, dzielący się z Babcią problemami serca. Zajmowali osobny pokój, pod ich łóżkami leżały wielkie karabiny. Tego roku Maroczkin poszedł z nami na Msze Wigilijną, na Jasną Górę, szczerze podniecony w wypełnionej Bazylice.
Kiedyś wracałem z Babcią z pamiętnej wycieczki na wieżę jasnogórską. Po powrocie zastaliśmy w gabinecie Ojca kilku nieprzytomnie pijanych żołnierzy śpiących na pobrudzonej przez nich podłodze. Innym razem, z balkonu, obserwowaliśmy z Maroczkinem równie pijanego krasnoarmiejca, który straszliwie bił polskiego żołnierza, kopiąc leżącego w głowę, a polsko-sowiecki patrol, bezsilny i przerażony, obserwował scenę. Na balkonie, Maroczkin powiedział mi, ze mu wstyd …
Matka gotowała dla wszystkich posiłki. Ojcu z dużym trudem udawało się dokonywać potrzebnych zakupów. Przy stole było nas sporo: rodzice, ja i Anka, Babcia i Aurelia, Minkowski, z rodziny Ojca (pracował w Radzie Głównej Opiekuńczej), Wujek Janek, Ciotka Hela i Marta, Maroczkin i Itkin, Ałła (dziewczyna Maroczkina, której energiczny charakter ilustruje uderzenie w twarz Itkina talerzem z mięsem i z burakami). Rozmowy były ożywione, często dotyczyły trudnych spraw politycznych, mało czytelnych dla dziesięcioletniego chłopca.
Nasi oficerowie wyjechali od nas dość nagle. Nie pamiętam kiedy i dokąd. Nigdy później nie dali znaku życia.
Wszystko to decydująco wpływało na naszą codzienność, a także na codzienne życie Polaków, często zmuszanych do trudnych wyborów. W czasie uroczystości inauguracji nowego roku szkolnego, w roku 1948 Dyrekor Sabok szczególnie wyróżnił jednego z nowych uczniów, robotnicze dziecko o nazwisku Kapica, i poświęcił dłuższy paragraf jego środowisku i jego zaletom, które powinniśmy naśladować. Nam nie wydało się to czymś szczególnym, mieliśmy około trzynastu lat, nie słyszeliśmy zresztą potem o tym koledze, ale wymowa przemówienia Dyrektora była szczególna.
Sytuacja była także nowa dla naszych nauczycieli. Byli to przedwojenni pedagodzy, urodzeni w końcu XIX wieku, postawieni przed bardzo trudnym zadaniem wychowawców na rzecz nieznanego im, dla wielu groźnego reżimu.
Wychowawczynią naszej klasy była Helena Hajewska. Uczyła nas historii. Uczciwie i odważnie powiedziała nam, że o pewnych sprawach mówi się inaczej w szkole, a inaczej w domu, co jest w jakimś sensie, logiczne. Była to wspaniała kobieta. Przez cztery lata prowadziła nas, 52 chłopców, bardzo różnych i z punktu widzenia modnego wówczas „pochodzenia społecznego” i w dziedzinie „majątkowej”, wpajając nam zasady współżycia społecznego i odpowiedzialności, jakie do dziś jej zawdzięczam.
Po drodze do szkoły wstępowaliśmy na pacież do Kościoła Najświętszej Marii Panny, gdzie Ksiądz Wajzner, później uczestnik rozmów po stronie strajkujących w kopalni „Jastrzębie”, głosił w każdą niedzielę subtelne kazania, obficie i z kąśliwymi uwagami cytując prasę, umiejętnie unikając zbyt wyraźnych aluzji politycznych. Było to zapewne w ciągu roku szkolnego 1949, kiedy powiedział mi, w czasie takiego spotkania : „Wylali mnie”, co oznaczało, ze nie będzie już uczył religii.
Trudno mi teraz zorganizować pamięć w tej dziedzinie. Byli z pewnością księża Paras i Wajzner, przez dłuższy czas chodziliśmy na lekcje religii na Jasną Góre, skąd doskonale pamiętam Ojca Janusza Wernera, energicznego i zaprzyjaźnionego z nami Jezuitę, doskonałego mówcę.
W szkole, „pan woźny” obwieszczał początek lekcji prawdziwym dzwonem, umieszczonym przy drzwiach wejściowych. Był ważną postacią w życiu uczelni. Żałuję, ze nie wiem już jak się nazywał.
Fizyki uczył Profesor Zygmunt Przesłański. Był wspaniale zorganizowany i spokojny, elegancki, zawsze starannie ubrany, przychodził do klasy z przyborami geometrycznymi w ręku, wykładał interesująco, a zdenerwowanym widziałem go tylko raz, chyba w klasie X. Kiedy jeden z kolegów „czytał” swoje nie odrobione zadanie, Przesłański przerwał mu mówiąc „u mnie jesteś skończony”. W 1952 roku, w czasie egzaminu maturalnego, Profesor podsunął mi małą karteczkę z zapomnianym wzorem matematycznym, za co jestem Mu do dziś jeszcze wdzięczny. W roku 1995, w czasie Zjazdu wychowanków odwiedziliśmy go w domu z Jankiem Millerem. Pamiętam, że obawiał się, że będziemy chcieli narzucać mu nasze poglądy polityczne.
Pani Stanisława Balcewicz. Nauczycielka francuskiego. Była z naszą klasą na wycieczce w górach, pod Czertezikiem. Była subtelna, wrażliwa, szczególnie na dobre zachowanie się uczniów, jeździłem do niej na lekcje prywatne rowerem, czasem przychodziła do nas do domu. Już po naszej maturze zamieszkała w II Alei. Została nieszczęśliwie potrącona na ulicy i zmarła po upadku. Składam tu Jej szczególne podziękowanie za moją znajomość francuskiego, za spokój, z jakim znosiła z pewnością trudną dla niej rzeczywistość.
Stanisław Wieruszewski. Matematyk i pedagog. Jego lekcje były świetnym nauczaniem. Z pełnym serdeczności i ciepłem odnosił sie do uczniów. Spotkałem Go wiele lat temu, w częstochowskim parku, jeszcze z moją Siostrą. Dobrze, ze był.
Proferowie ci reprezentowali kadrę nauczycielską jedyną w swoim rodzaju, wyznaczali - dosłownie - granicę między „starymi a nowymi laty”, zwłaszcza jeżeli zważyć zmiany epoki, która się właśnie zaczynała. Ciekawe ich charakterystyki napisali Janusz Miller i Andrzej Wolkenberg w portalu naszego gimnazjum, a ostatnio Karol Pelc.
Do dziś utrzymuję bardzo dobre, choć z powodu oddalenia nie częste kontakty z moimi przyjaciółmi. W archiwum zachowuję ich listy i ich fotografie, stanowią ważny świat moich wspomnień.
Lekcja biologii w ósmej klasie. Pani Głodkowska z przerażeniem patrzy na Janka M., wyraźnie w złej formie. Był to tylko jeden z pierwszych objawów nerwowości, dociekliwej tylko i uciążliwej przede wszystkim dla niego samego, ale będącej zapewne przyczyną wielu jego późniejszych decyzji i wyborów. Jest wiernym Częstochowianinem. Był moim kolegą na Politechnice. Bywał w naszym mieszkaniu, grywaliśmy w brydż’a, dyskutowaliśmy bardzo często na tematy wiary – zdarzało się nawet, że o pielgrzymkach w Częstochowie wiedliśmy wielogodzinny spór w Alei N.M. Panny, przed sklepem, blisko parku. Jestem mu bardzo wdzięczny za czas, jaki poświęca na opiekę nad grobem moich rodziców, na cmentarzu Św. Rocha. Jest mi bliski, kłaniam się jego żonie, Basi, którą szczerze podziwiam zacierpliwość i opanowanie.
Ping-pong w moim mieszkaniu. Reprezentując dwa kraje, bardzo często grywaliśmy z Bohdanem Kikiem w stołowym pokoju w naszym mieszkaniu, na wydłużonym, pół-owalnym stole. Grywaliśmy także w brydż’a w Sopocie. Bohdan też był studentem naszej Politechniki. Poznałem Marylę, jego miłą żonę, której składam tu wyrazy uszanowania. Bohdan mówi mi, że jest optymistą, w przeciwieństwie do Maryli - i chyba trochę nie doceniając siły jej charakteru. Dużo oboje przeszli i mam do nich wiele szacunku. Myślę o ich nieżyjącej córce, Ewie, o ich synu, który mieszka w Londynie. Dziekuję Bohdanowi za pomoc, jaka mi okazał w moich podróżach po Polsce.
Marek Żelazny. Brydż w Częstochowie, z Jankiem Millerem i Ryśkiem Baranowskim w mieszkaniu Państwa Żelaznych, w I Alei. Wspólnie z nim tłumaczyliśmy książkę o serwomechanizmach w Warszawie, pamiętam wspólny pobyt w hotelu na rue Monsieur le Prince i spotkania w Paryżu. Pamiętam obiad w paryskiej restauracji „La petite source” i kartkę, która wysłaliśmy do Anki do Częstochowy. Z siostrą Marka, Basią często spotykaliśmy się. Ze wzruszeniem przypominam sobie niedawne przyjęcie u Marków w Warszawie, kiedy powiedział mi o Jej śmierci, pamiętam Jej pogrzeb.
Sławek Goździk. Bywał u nas w Częstochowie często, grywaliśmy w szachy, byliśmy sobie bliscy, jak to młodzi. Przykro mi, ze różnimy się nieco w ocenie Polskich Wydarzeń. Myślę, że obaj przeżywaliśmy je trochę inaczej, w odmiennym stanie psychicznym. Chciałbym się przyzwyczaić do myśli, że to naturalne, że jest lepiej, kiedy o tym można mówić. Z wielką przyjemnością przyjmowaliśmy z Jeanne Sławka i Jego żonę Martę w czasie 40tej rocznicy naszego ślubu, w Kościele Świętego Krzyża w Warszawie, i później, na przyjęciu u naszych przyjaciół w Błoniu. Był wtedy z nami Marek Żelazny. Żałuję, ze nie mogli być Millerowie, ani Jacek Gospodarek z żoną, że nie było żony Marka.
Jacek Gospodarek i jego zbiór znaczków na ulicy Dąbrowskiego. Imponował mi bogactwem i starannością układu. Mały domek Gospodarków położony był tuż koło cukierni jego Wuja, wizyty tam przypominają mi moje wizyty na Świętojerskiej w Warszawie, w czasie kursu przed-konsularnego, ogromną uprzejmość Haliny, niedawne spotkanie w ich nowym mieszkaniu na Wąwozowej. Z Jackiem też trudno mi o zgodność w polityce. Staramy się nie prowadzić rozmów na te tematy, a mnie – a może jestem naiwny - wydaje się, że najważniejsza jest Polska. Jacek też z pewnością taką opinie wyraża.
Olek Lipski. Odnalazłem go, po latach, w marcu 2011. Mieszka w Warszawie, troszczy się pożyteczną troską o pamięć o Polskich żołnierzach. Przeszedł kilka poważnych operacji, dostałem od Niego szereg serdecznych listów. W Szkole był dobrym uczniem, w częstochowskiej Renomie kupowaliśmy „Odrodzenie”. Pamiętam Go na podwórku naszego domu, skąd udawaliśmy się na piętro, oglądać mój model maszyny parowej, o której mi teraz przypomniał. Pamiętam, jak bili się z Dembowskim w klasie, tuż przed wejściem Przesłańskiego na lekcje. Odwiedzałem Go w Warszawie.
Janek Kutek, geolog. Wybitny polski Akademik. Widywałem go w Warszawie, w czasach, kiedy uczyłem się na konsula. Grywaliśmy w szachy u mnie w domu. Jak botanik Janusz Hereźniak, jak specjalista w zakresie zarządzania Karol Pelc – mój wierny korespondent i doradca, jak być może inni, przynoszą oni chlubę polskiej nauce.
Stefan Brzóska, szachista. Straciłem go z oczu od dawna, ale świetnie pamiętam mecze w Katowicach i w Częstochowie, w tym partię przegraną w pociągu, a także Jego słynny mecz przeciw profesorowi Czarnocie. Myślę o nim teraz, kiedy grywam w małej kawiarni w Lille. Pamiętam też o amerykańskim Wieśku Hutnym, z którym korespondowałem „mailowo”.
Pisząc o Liceum nie mogę nie wspomnieć, raz jeszcze, mojej Siostry Anny Marii Bukowskiej. Była tam, w latach 1970-1974, profesorem języka angielskiego. Potem pojechała do Warszawy, do Londynu i wreszcie do Toronto, gdzie kontynuowała swoją pracę dla nie kanadyjskich studentów. W 2006 przyjechała do nas do Lille, bardzo już chora. Po tygodniu zmarła w Toronto, pozostawiając we mnie otwartą do dziś ranę. Składam Jej hołd, dziękuję wszystkim, którzy byli na Jej pogrzebie w Częstochowie.
Czy mój opis oddaje choć w części to wszystko, co zawdzięczam Liceum im. Henryka Sienkiewicza w Częstochowie z końca lat pięćdziesiątych? Kiedy piszę o wysokim poziomie nauczania, o znakomitości naszych profesorów, o zespole wartości, które zeń wyniosłem, zdaję sobie sprawę z tego, ze było to po prostu bardzo dobre liceum, że w trudnych i przełomowych czasach uratowało w nas dobra największe. Mogłem je z pewnością realizować lepiej. Od naszej matury upłynęło prawie sześćdziesiąt lat. Świat, od zawsze spełniając wymagania władzy, pieniądza i przyjemności, zmienia się materialnie. Zastanawiam się nad dzisiejszą Polska. W ubogiej mojej wiedzy o Jej ostatniej historii trudno mi zrozumieć Jej przemiany, brakuje mi ich podstawowej zasady.
Jędrzej Bukowski, Październik 2011