Overblog
Editer l'article Suivre ce blog Administration + Créer mon blog
30 novembre 2011 3 30 /11 /novembre /2011 21:14
 

Pierwsza szkoła, do której chodziłem jeszcze w czasie

okupacji niemieckiej, należała do sióstr zakonnych, przy ulicy Jasnogórskiej. Mało z tego okresu pamiętam. Tyle tylko, że zostałem kiedyś skarcony za wykonywanie dziwnych min. To także, że na ulicą Dąbrowskiego, po drodze do tej szkoły szedł za nami oficer niemiecki. Przeszkadzałem mu, więc popchnął mnie i upadłem na chodnik.

 

Stanisław Dobrowolski był dyrektorem następnej, „Ćwiczeniówki”, znajdującej sie przy ulicy Jasnogórskiej pod nr 8. Pamiętam, że w czasie dużej przerwy schodziliśmy do sali, w której odbywała się modlitwa, a dyrektor często przemawiał. Od domu nie było daleko: wystarczyło dojść do ul. Dąbrowskiego i za kościołem Św. Jakuba, koło teatru skręcić w prawo. Do drzwi wejściowych prowadziła krótka alejka. Pamiętam jednego z kolegów, niejakiego Perlińskiego i jego żartobliwe uwagi o dziewczynach schodzących po schodach. Korzystałem z korepetycji z matematyki u prof. Ciepielewskiego w I Alei (był ojcem Anny, później aktorki w Warszawie).

 


W kolejnej szkole pani Dłubakowa, nauczycielka, opóźnienie opłat oceniała jako konsekwencję „węża w kieszeni”. Koło szkoły rosły wielkie morwy o bardzo smacznych owocach, które można było zjadać.
Sienkiewicz-logo-copie-1.jpgZa szkołę, w prawdziwym i głębokim sensie tego słowa, uważam Liceum im. H. Sienkiewicza w Częstochowie, w którym spędziłem lata 1948-1952, okres powstawania i utrwalania się w Polsce jedynego słusznego ustroju. Z koszmaru okupacji niemieckiej Polska wchodziła w nowy system totalitarny. Nowa sytuacja polityczna Europy, stały przedmiot rozmów mojego otoczenia, intrygowała nas, młodych, swoją tajemniczością. Miały nastać inne czasy.

 


Pierwszy kontakt ze Szkołą im. Henryka Sienkiewicza miałem przed rozpoczęciem roku szkolnego 1948-1949. Poszliśmy z moimi rodzicami spotkać dyrektora (w Szkole od roku 1916!) Saboka i profesora Seifrieda (twórcę lunety do obserwatorium astronomicznego w Parku Staszica). Był piękny, letni dzień; byliśmy - myślę - jedynymi interesantami. Po rozmowie okazało się, że byłem dobrze oceniony z matematyki, choć jestem prawie pewny, że nie było na ten temat mowy. Zostałem uczniem.

 


Byliśmy w szkole z rodzicami… Osobistej dygresji wymaga ich banalny konflikt, który odegrał ogromną rolę w moim życiu, stał się powodem wyjazdów i napięć, szczególnie trudnych w specyficznych warunkach okupacji. Kilku moich kolegów domyślało się sytuacji. Do teraz jeszcze sceny (prawie) codzienne z ich życia prześladują mnie w snach. Jest tez źródłem moich kompleksów i moich niesprawności, mojego myślenia o Polsce i o stosunkach ludzkich.

 


Pisząc o Liceum nie mogę nie wspomnieć mojej siostry Anny Marii Bukowskiej. Urodziła się w sierpniu 1945 roku. Skończyła anglistykę na Uniwersytecie Warszawskim (pisałem jej pracę dyplomową na maszynie do pisania przywiezionej przez radzieckiego żołnierza z Berlina i ofiarowanej naszemu ojcu jako honorarium za urodziny dziecka - mam ją do dziś). Była w latach 1970-1974 cenioną przez uczniów nauczycielką języka angielskiego w naszym Liceum. Ulubioną pracę dydaktyczną prowadziła w Toronto, ucząc studentów zagranicznych. Zmarła kilka lat temu. Składam Jej hołd. Dziękuję, tym bliskim z Sienkiewicza, którzy byli na jej pogrzebie w Częstochowie.

 


W styczniu tego samego roku 1945 wyzwolili nas Rosjanie. Były to pierwsze lata „Polski Ludowej”. Wprowadzano pojęcie „klas społecznych” marksizm-leninizm uznawano za obowiązujący, na ulicach zamiast Niemców pokazali się „krasnoarmiejcy”, dziwiąc nas swoim osobliwym zachowaniem. „Wyzwoleni od Niemców” przez Armię Czerwoną, Polacy bardzo szybko dostrzegli, że dzieje się coś niespodziewanego, że niewłaściwe jest pochodzenie społeczne mojego ojca, lekarza ginekologa - a zatem i moje - że w naszej szkole powstaje Związek Młodzieży Polskiej i że bardzo dobrze jest się doń zapisać, że w odpowiednim dokumencie, sygnowanym także przez tę organizację, stwierdzić można pozytywny (lub negatywny) stosunek do ówczesnej rzeczywiści i ocenić zaangażowanie społeczne. Z niewiadomych jeszcze dla nas powodów okazało się, że są wśród nas „politycznie” lepsi i gorsi. Zaczął się „kult jednostki”. Największą z nich był Józef Stalin, którego mieliśmy naśladować, bardzo niedobrzy byli amerykańscy kapitaliści.

 


Mieszkaliśmy w alei Najświętszej Marii Panny, wiodącej ku Jasnej Górze. Nazywało się ją „deptakiem”, wieczorami była zapełniona spacerowiczami, w ciągu dnia oglądaliśmy z balkonu liczne pielgrzymki z całej Polski. Wszystkie uroczystości rozpoczęcia roku szkolnego zaczynały się mszą „Pod Szczytem” gromadzącą bardzo wielkie rzesze uczniów.

 


W budynku na rogu ulicy Dąbrowskiego mieścił się niemiecki posterunek. W dniu 17 stycznia 1945 oddano kilka strzałów. Ktoś w domu powiedział, że „to są walki uliczne”, na placu Biegańskiego wokół spalonych czołgów leżały trupy rosyjskich żołnierzy, którzy usiłowali z nich uciec. Bardzo szybko uciekli z miasta wszyscy Niemcy i okazało się, że mamy wolność. Strona internetowa You Toube podaje film dokumentalny "Wyzwolenie Częstochowy", nakręcony z pewnością przez jakiegoś żołnierza radzieckiego w tym pamiętnym dniu.

 


Zamieszkało u nas dwóch oficerów Czerwonej Armii (dentysta Itkin i lekarz Maroczkin). „Prosili” o kwaterę, a wyzwolicielom nie można było odmawiać. Byli to naprawdę mili ludzie, dzielący się z babcią problemami serca. Zajmowali mój pokój, pod ich łóżkami leżały wielkie karabiny. Tego roku Maroczkin poszedł z nami na mszę Wigilijną na Jasną Górę, szczerze podniecony w wypełnionej Bazylice.

 


Kiedyś wracałem z babcią z wycieczki na wieżę jasnogórską. Po powrocie zastaliśmy w gabinecie ojca kilku nieprzytomnie pijanych żołnierzy śpiących na pobrudzonej przez nich podłodze. Innym razem, obserwowałem z Maroczkinem z balkonu równie pijanego krasnoarmiejca, który straszliwie bił polskiego żołnierza, kopiąc leżącego w głowę, a polsko-sowiecki patrol, bezsilny i przerażony, obserwował scenę. Maroczkin powiedział mi, że mu wstyd …

 
Matka gotowała dla wszystkich posiłki. Ojcu z dużym trudem udawało się dokonywać potrzebnych zakupów. Przy stole było nas sporo: między innymi rodzice, ja, Maroczkin i Itkin, Ałła (dziewczyna Maroczkina, której energiczny charakter ilustruje uderzenie w twarz Itkina talerzem z mięsem i z burakami). Rozmowy były ożywione, często dotyczyły trudnych spraw politycznych, mało czytelnych dla dziesięcioletniego chłopca. Nasi oficerowie wyjechali od nas dość nagle. Nie pamiętam kiedy i dokąd. Nigdy później nie dali znaku życia.

 


Wszystko to decydująco wpływało na naszą codzienność, a także na codzienne życie Polaków, często zmuszanych do trudnych wyborów. W czasie uroczystości inauguracji nowego roku szkolnego, w roku 1948 dyrekor Sabok szczególnie wyróżnił jednego z nowych uczniów, robotnicze dziecko o nazwisku Kapica, i poświęcił dłuższy wywód jego środowisku i jego zaletom, które powinniśmy naśladować. Nam nie wydało się to czymś szczególnym, mieliśmy około trzynastu lat, nie słyszeliśmy zresztą potem o tym koledze, ale wymowa przemówienia Dyrektora była szczególna.

 


Sytuacja była także nowa dla naszych nauczycieli. Byli to przedwojenni pedagodzy, urodzeni w końcu XIX wieku, postawieni przed bardzo trudnym zadaniem wychowawców na rzecz nieznanego im, dla wielu groźnego reżimu.

 


Wychowawczynią naszej klasy była Helena Hajewska. Uczyła nas historii. Uczciwie i odważnie powiedziała nam, że o pewnych sprawach mówi się inaczej w szkole, a inaczej w domu, co jest w jakimś sensie, logiczne. Była to wspaniała kobieta. Przez cztery lata prowadziła nas, 52 chłopców, bardzo różnych i z punktu widzenia modnego wówczas „pochodzenia społecznego” i w dziedzinie „majątkowej”, wpajając nam zasady współżycia społecznego i odpowiedzialności, jakie do dziś jej zawdzięczam.

 


Po drodze do szkoły wstępowaliśmy na pacierz do Kościoła Najświętszej Marii Panny, gdzie ksiądz Zdzisław Wajzner (później uczestnik rozmów po stronie strajkujących w kopalni „Jastrzębie”) głosił w każdą niedzielę subtelne kazania, obficie i z kąśliwymi uwagami cytując prasę i umiejętnie unikając zbyt wyraźnych aluzji politycznych. Było to zapewne w ciągu roku szkolnego 1949, kiedy powiedział mi, w czasie takiego spotkania: „Wylali mnie”, co oznaczało, ze nie będzie już uczył religii.

 


Trudno mi teraz zorganizować pamięć. Byli z pewnością wspomniany już Zdzisław Wajzner, był ksiądz harcerz Stanisław Paras, a przez dłuższy czas chodziliśmy na lekcje religii na Jasną Górę, skąd doskonale pamiętam Ojca Janusza Wernera, energicznego i zaprzyjaźnionego z nami jezuitę, doskonałego mówcę.

 


W szkole, „pan woźny” obwieszczał początek lekcji prawdziwym dzwonem, umieszczonym przy drzwiach wejściowych. Był ważną postacią w życiu uczelni. Nasz kolega A. Walkenberg przypomina, że nazywał się Suczyński. W kancelarii była zawsze usmiechnięta Wiktoria Bielunas, częsty gość w naszym domu.

 


Fizyki uczył profesor Zygmunt Przesłański. Był wspaniale zorganizowany i spokojny, elegancki, zawsze starannie ubrany, przychodził do klasy z przyborami geometrycznymi w ręku, wykładał interesująco, a zdenerwowanym widziałem go tylko raz, chyba w klasie X. Kiedy jeden z kolegów „czytał” swoje nie odrobione zadanie, Przesłański przerwał mu mówiąc „u mnie jesteś skończony”. W 1952 roku, w czasie egzaminu maturalnego, Profesor podsunął mi małą karteczkę z zapomnianym wzorem matematycznym, za co jestem mu do dziś jeszcze wdzięczny. W roku 1995, w czasie Zjazdu wychowanków odwiedziliśmy go w domu z Jankiem Millerem. Pamiętam, że obawiał się, że będziemy chcieli narzucać mu nasze poglądy polityczne.

 
Pani Stanisława Balcewicz. Nauczycielka francuskiego. Była z naszą klasą na wycieczce w górach, pod Czertezikiem, na szlaku Sokola Perć w Pieninach. Była subtelna, wrażliwa szczególnie na dobre zachowani się uczniów. Jeździłem do niej na lekcje prywatne rowerem, czasem przychodziła do nas do domu. Już po naszej maturze zamieszkała w II Alei. Została nieszczęśliwie potrącona na ulicy i zmarła po upadku. Składam tu Jej szczególne podziękowanie za moją znajomość francuskiego, za spokój, z jakim znosiła z pewnością trudną dla niej rzeczywistość.

 


Na lekcje do naszego domu przychodził także profesor Alfred Pawlicki "Rufus", nasz wspaniały nauczyciel łaciny, a oboje z siostra byliśmy ich wiernymi uczniami.

 


Stanisław Wieruszewski. Matematyk i pedagog. Jego lekcje były świetnym nauczaniem. Z pełnym serdeczności i ciepłem odnosił sie do uczniów. Spotkałem Go wiele lat temu, w częstochowskim parku, jeszcze z moją siostrą. Dobrze, że był.

 


Profesorowie ci reprezentowali kadrę nauczycielską jedyną w swoim rodzaju, wyznaczali - dosłownie - granicę między „starymi a nowymi laty”, co staje się tym bardziej zrozumiałe, jeżeli zważyć zmiany epoki, która się właśnie zaczynała. Ciekawe ich charakterystyki napisali Janusz Miller i Andrzej Wolkenberg w portalu naszego gimnazjum, a ostatnio Karol Pelc. Na uwagę zasługuje historyczny tekst Janusza Pawlikowskiego, "Sienkiewiczacy w czasie II wojny światowej 1939–1945".


Do dziś utrzymuję bardzo dobre, choć z powodu oddalenia nie częste kontakty z moimi przyjaciółmi. W archiwum zachowuję ich listy i ich fotografie, stanowią ważny świat moich wspomnień.

 


Lekcja biologii w ósmej klasie. Pani Głodkowska z przerażeniem patrzy na Janka M., wyraźnie w złej formie. Był to tylko jeden z pierwszych objawów nerwowości, dokuczliwej tylko i uciążliwej przede wszystkim dla niego samego, ale będącej zapewne przyczyną wielu jego późniejszych decyzji i wyborów. Jest wiernym częstochowianinem. Był moim kolegą na Politechnice. Bywał w naszym mieszkaniu, grywaliśmy w brydża, dyskutowaliśmy bardzo często na tematy wiary – zdarzało się nawet, że o pielgrzymkach w Częstochowie wiedliśmy wielogodzinny nocny spór w Alei N.M. Panny, przed ksiegarnią, blisko parku. Jestem mu bardzo wdzięczny za czas, jaki poświęca na opiekę nad grobem moich rodziców, na cmentarzu Św. Rocha. Jest mi bliski, kłaniam się jego żonie, Basi, którą szczerze podziwiam za cierpliwość i opanowanie.

 
Ping-pong w moim mieszkaniu. Reprezentując dwa kraje, bardzo często grywaliśmy z Bohdanem Kikiem w stołowym pokoju w naszym mieszkaniu, na wydłużonym, owalnym stole. Grywaliśmy także w brydża w Sopocie. Bohdan też był studentem naszej Politechniki. Poznałem Marylę, jego miłą żonę, której składam tu wyrazy uszanowania. Bohdan mówi mi, że jest optymistą, w przeciwieństwie do Maryli - i chyba trochę nie doceniając siły jej charakteru. Dużo oboje przeszli i mam do nich wiele szacunku. Myślę o ich nieżyjącej córce Ewie, o ich synu, który mieszka w Londynie. Dziekuję Bohdanowi za pomoc, jaką mi okazał w moich podróżach po Polsce.

 
Marek Żelazny. Brydż w Częstochowie, z Jankiem Millerem i Ryśkiem Baranowskim w mieszkaniu Państwa Żelaznych, w I Alei. Wspólnie z nim tłumaczyliśmy książkę o serwomechanizmach w Warszawie, pamiętam wspólny pobyt w hotelu na rue Monsieur le Prince i spotkania w Paryżu. Pamiętam obiad w paryskiej restauracji "La petite source" i kartkę, która wysłaliśmy do Anki do Częstochowy. Z siostrą Marka, Basią często spotykaliśmy się. Ze wzruszeniem przypominam sobie niedawne przyjęcie u Marków w Warszawie, kiedy powiedział mi o Jej śmierci, pamiętam Jej pogrzeb.

 


Sławek Goździk. Bywał u nas w Częstochowie często, grywaliśmy w szachy, byliśmy sobie bliscy, jak to młodzi. Przykro mi, ze różnimy się nieco w ocenie polskich wydarzeń. Myślę, ze obaj przeżywaliśmy je trochę inaczej, w odmiennym stanie psychicznym. Chciałbym się przyzwyczaić do myśli, że to naturalne, że jest lepiej, kiedy o tym można mówić. Z wielką przyjemnością przyjmowaliśmy z Jeanne Sławka i Jego żonę Martę w czasie 40tej rocznicy naszego ślubu, w Kościele Świętego Krzyża w Warszawie, i później, na przyjęciu u naszych przyjaciół w Błoniu. Był wtedy z nami Marek Żelazny. Żałuję, ze nie mogli być Millerowie, ani Jacek Gospodarek z żoną, że nie było żony Marka.

 


Jacek Gospodarek i jego zbiór znaczków na ulicy Dąbrowskiego. Imponował mi bogactwem i starannością układu. Mały domek Gospodarków położony był tuż koło cukierni jego Wuja. Z wizytami tam kojarzą mi częste pobyty w ich mieszkaniu na Świętojerskiej w Warszawie, w  czasie kursu przed-konsularnego, ogromną uprzejmość Hanki, niedawne spotkanie w nowej ich siedzibie na Wąwozowej. Z Jackiem też trudno mi o zgodność w polityce. Staramy się nie prowadzić rozmów na te tematy,mnie się wydaje – a może jestem naiwny - że najważniejsza jest Polska. Jacek też z pewnością taką opinie wyraża.

 
Olek Lipski. Odnalazłem go, po latach, w marcu 2011. Mieszka w Warszawie, troszczy się w pożytkiem o pamięć o Polskich żołnierzach. Przeszedł kilka poważnych operacji, dostałem od Niego szereg serdecznych listów. W Szkole był dobrym uczniem, w częstochowskiej Renomie kupowaliśmy „Odrodzenie”. Pamiętam go na podwórku naszego domu, skąd udawaliśmy się na piętro, oglądać mój model maszyny parowej, o której mi teraz przypomniał. Pamiętam, jak bili się z Dembowskim w klasie, tuż przed wejściem Przesłańskiego na lekcje. Odwiedzałem go w Warszawie.

 


Janek Kutek, geolog. Wybitny polski Akademik. Widywałem go w Warszawie, w czasach, kiedy uczyłem się na konsula, a on był sąsiadem Gospodarków. Grywaliśmy w szachy u mnie w domu. Jak botanik chlubę polskiej nauce przynosi także Janusz Hereźniak, botanik i fotograf.

  

Karol Pelc, „mój korespondent w Ameryce”. Profesor nauk o zarządzaniu, wielki podróżnik. Był w naszej klasie wójtem. Pamiętam nasze rozmowy na korytarzu Szkoły, na tematy „lingwistyczne”. Pamiętam Karola i jego żonę, Ryszardę w Konsulacie Polskim w Lille i nasze wtedy spotkanie, które ocenił „to tak, jakbyśmy się widzieli wczoraj”. Dziękuję im obojgu za spolegliwość, jaką mi okazują w dyskusjach o blogowaniu.

 


Stefan Brzóska, szachista. Straciłem go z oczu od dawna, ale świetnie pamiętam mecze w Katowicach i w Częstochowie, w tym partię przegraną w pociągu, a także jego słynny mecz przeciw profesorowi Czarnocie. Myślę o nim teraz, kiedy grywam w małej kawiarni w Lille.

 


Pamiętam tez o amerykańskim Wieśku Hutnym, z którym korespondowałem mailowo. Ma bliskie kontakty z Karolem Pelcem.

 


Mój opis nie opowiada o wszystkim, co wyniosłem z Liceum im. Henryka Sienkiewicza w Częstochowie z końca lat pięćdziesiątych. Kiedy piszę o wysokim poziomie nauczania, o znakomitości naszych profesorów, o zespole wartości, zdaję sobie sprawę z tego, że było to po prostu bardzo dobre liceum, że w trudnych i przełomowyc czasach uratowało w nas dobra największe. Mogłem w nich z pewnością korzystać lepiej. Od naszej matury upłynęło prawie sześćdziesiąt lat. Świat, od zawsze spełniając wymagania władzy, pieniądza i przyjemności, zmienia się materialnie. Zastanawiam się nad dzisiejszą Polską. Uboższa oddaleniem wiedza o Jej ostatniej historii utrudnia mi zrozumieć jej przemiany, brakuje mi ich podstawowej zasady.

 
Jędrzej Bukowski

Lille, listopad 2011

Partager cet article
Repost0

commentaires